Odkąd na terapii poznałam pojęcie TRÓJKĄTA DRAMATYCZNEGO, zrozumiałam dlaczego wchodziłam w toksyczne relacje i dlaczego czułam się wiecznie nieszczęśliwa, cierpiąca, poszkodowana.
Na jeden z sesji terapeuta narysował mi obrazek trójkąta, schemat, który kiedyś wymyślił Stephen Karpman i tak to trafnie sobie ponazywał, że ja od razu kupiłam ten koncept w całości, a nawet zachłysnęłam się nim na zasadzie: wow, to teraz już rozwikłam wszystkie swoje dramy!
Wchodzenie w trójkąt dramatyczny odbywa się na poziomie nieuświadomionym i oznacza toksyczne formy komunikacji, a trzy jego wierzchołki to wzajemnie wzmacniające się symboliczne postaci: Oprawca, Ratownik, Ofiara.
Odgrywanie każdej z ról zawsze wiążę się z czyimś bólem, frustracją, rozczarowaniem.
Oprawca czegoś pozbawia, zabiera, rani. Ofiara z kolei dużo traci, cierpi, czuje się poszkodowana. Zadaniem Ratownika jest pocieszanie Ofiary i bronienie jej przed Oprawcą.
Ja nie tylko wchodziłam w te trzy role z innymi ludźmi, w relacjach jakie tworzyłam, ale przede wszystkim tworzyłam trójkąt ze samą sobą. Krążyłam więc w obrębie tej dramatycznej figury, prześlizgując się z jednej pozycji na drugą, oczywiście nie mając nawet pojęcia, że jestem częścią tego schematu.
Dopiero na terapii dowiedziałam się co sama sobie robiłam. Krok po kroku uczyłam się zauważać momenty kiedy wskakuję w trójkąt, lub kiedy ktoś z innych osób mnie do trójkąta zapraszał.
Udało mi się też rozpoznać, że większość życia spędziłam bujając się na wierzchołku wiecznie cierpiącej Ofiary, która czuła się ciągle pokrzywdzona. A pokrzywdzona dlatego, że równie dużo czasu spędzałam na wchodzenie w rolę Ratownika, po to aby uratować przed czymś innych ludzi lub zaspokoić ich potrzeby, zapominając o własnych. To z kolei skutkowało moją silną frustracją i wskakiwaniem w agresję i katowanie siebie. A wtedy stawałam się swoim najokrutniejszym Oprawcą.
Życie w trójkącie dramatycznym i realizacja każdej z przypisanych do niego ról powodowały, że czułam się najbardziej nieszczęśliwą i zranioną osobą na całym świecie. Notorycznie miałam poczucie, że wszystko jest przeciwko mnie, ludzie się na mnie uwzięli, a życie jest pułapką, która prowadzi tylko do porażek. Czułam, że nie ma więc sensu to, aby próbować, starać się, działać, bo i tak mi się nie uda, nic nie potrafię, jestem do niczego. I przecież to cała ja, to moja tożsamość, coś co mnie definiuje. Ja ofiara innych.
Bardzo mocno skleiłam siebie z niezasługujacą na nic, pokrzywdzoną istotą. Ten klej to był właśnie trójkąt dramatyczny. Ja wręcz tkwiłam w nim permanentnie, trzymałam się go kurczowo. Wisiałam uparcie na moim ulubionym wierzchołku OFIARY, rozciągałam go paznokciami w swoją stronę. Wyłączałam racjonalny odbiór świata i nurkowałam w ilurozyczne poczucie bezpieczeństwa, nie chcąc wychylić się spoza tego co było już tak dobrze wyćwiczone i powtarzane. A do tego stale znajdowałam sobie kolejnych Oprawców, którzy mogli ze mną robić co chcą. I mimo że cierpiałam, byłam krzywdzona, czułam się jak u siebie. To przecież był tak dobrze znany mi świat, gdzie wszyscy mnie ranili, a ja kuliłam się w sobie z bólu i mogłam sobie wtedy tłumaczyć, że tylko mi się przytrafiają najgorsze rzeczy, a wszyscy inni mają w życiu lepiej.
W końcu dotarło do mnie, że ja nie tylko na własne życzenie wchodziłam tak często w wierzchołek Ofiary, ale ja nawet uwielbiałam tą Ofiarą być! Uwielbiałam cierpieć!
Ale jakaż to była okropna, niewygodna prawda! Tak straszna, że aż wzbudziła mój automatyczny sprzeciw i bunt wobec całej terapii i tego co terapeuta za głupoty próbował mi sprzedać!
Tyle że to była prawda! Ja na serio sama wskakiwałam w tę rolę i uzależniłam się od niej. Byłam ćpunką!!! Wciągałam codziennie proszek o nazwie OFIARA.
Potrzebowałam odwyku, ale przede wszystkim potrzebowałam nazwania rzeczy po imieniu i przyznania się przed sama sobą, wydobywając z najgłębiej upchanych uczuć to jedno bolesne i drażniące mnie zdanie: "Lubię być ofiarą"...
Oh, jakie to było trudne, jak to paliło od środka! Jak ja nie chciałam tego przyjąć, jak ja się wierzgałam wewnątrz siebie. A najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że wszystko co tak trudne i bolesne wcale mi się nie przytrafiało. Ja WYBIERAŁAM tak sama!
Po długich zmaganiach, rozterkach, wewnętrznej walce, po tym jak wielokrotnie się jeszcze biczowałam i wchodziłam naprzemiennie lub równocześnie we wszystkie wierzchołki trójkąta, próbując się oszukiwać i wyprzeć niewygodną prawdę o sobie, wreszcie uświadomiłam sobie, że ja na serio siedzę po uszy w trójkącie i że sama chcę w nim być.
I dopiero ta nieprzyjemna świadomość pozwoliła mi ruszyć do przodu w procesie terapeutycznym, pracować nad bolesnymi kawałkami i otworzyć się na dużą zmianę, dzięki której mogłam wreszcie poznać prawdziwą siebie.
Коментарі