Stłamszone emocje, zablokowana złość, które praktycznie nigdy nie miały szansy wydostać się na zewnątrz z całą swoją dosadnością - bo dziewczynki muszą być grzeczne i miłe - gromadzą się głęboko w brzuchu, w kręgosłupie, w spoconych dłoniach. Na twarzy gruba, ulepiona z gliny cudzych oczekiwań i lęku przed oceną maska przylgnęła do skóry i blokuje naturalną mimikę twarzy. Tak zamrożona, ze skulonym, powykrzywianym ciałem, łykając szybko powietrze, wdrapuję się co tydzień po stromych schodach starej kamienicy, by móc zapaść się w bezpiecznym fotelu w gabinecie psychoterapeuty. Ale tam też nie jest lekko. Tuż obok mnie sprzęty których się boję. Lustro, materace i wielki kolorowy dmuchany młotek. Przedmioty do ćwiczeń, pracy z ciałem i uwalniania złości dla mnie wyglądają jak narzędzia tortur! Bo ja się tak okropnie wstydzę swoich emocji, pokazywania tego co czuję. Byłam nauczona, żeby powstrzymywać się od wyrażania swoich uczuć, miałam chować wszystko w sobie, zamiatać pod dywan. Bo jeśli pokazuję, że coś mnie drażni, wkurza, boli, to jest to nieładne, nie fajne, nikt nie chce tego oglądać, a rodzice mają wtedy przeze mnie same kłopoty. Więc trzeba było upchnąć najgłębiej jak potrafię i walczyć ze sobą, aby nic nie wydostało się nigdy na zewnątrz.
Kiedy terapeuta proponuje ćwiczenie, w którym mam wyobrazić sobie, że na przeciwko mnie, na krześle siedzi ktoś, kto mnie skrzywdził, a ja mam krzyczeć do niego i uderzać w niego dmuchanym młotkiem, moje ciało odmawia posłuszeństwa. Ja nawet nie umiem podnieść wzroku z podłogi, stanąć w wyprostowanej pozycji, czy powiedzieć czegoś głośno i wyraźnie, a co dopiero walić dmuchaną zabawką w krzesła!
Ale nie ma wyjścia, psychoterapeuta zachęca do ćwiczenia, widzę że nie ma taryfy ulgowej. Czas wyrazić swoje emocje. To się dzieje tu i teraz. Wstaję, biorę młotek w dłoń, z gardła wydobywa się jeszcze trochę zardzewiały głos. Mówię głośno, coraz głośniej, krzyczę. I biorę zamach młotkiem. A masz oprawco!
Wyrażanie emocji to dopiero początek całego procesu. Tyle jeszcze jest do zdobienia. Mam wrażenie, że jest to tak ciężka praca, że już zużyłam wszystkie zapasy swojej energii. A czeka na mnie jeszcze tak wiele kwestii do przepracowania, ćwiczeń, pracy nad każdym elementem życia. I nie ma tak, że ja będę sobie iść dziarsko do przodu naprawiając problemy jeden za drugim. Ta droga nie jest absolutnie prostą linią. Ona jest kręta, wyboista. A czasem trzeba się nawet zawrócić. Terapeuta powtarza mi często to, co już w życiu nie raz słyszałam. Że czasem trzeba zrobić jeden krok w tył, żeby potem zrobić dwa do przodu. Muszę zacząć od podstaw, aby praca nad sobą dała efekty. Tymczasem u mnie jest tyle nieuporządkowanych tematów, tyle zaległości, które nie mogą już dłużej czekać. Czas zabrać się za te najtrudniejsze, takie które są moim być albo nie być.
Za radą terapeuty idę więc na bezpłatny test w kierunku HIV.
Punkt badań mieści się w centrum miasta. To stary, brzydki, zniszczony budynek. Wchodzę po stromych schodach na pierwsze piętro. W środku pełno ludzi, półmrok. Siadam na krześle w obskurnym, odrapanym korytarzu. Boli mnie brzuch. Młodsza ode mnie dziewczyna pyta z jakiego powodu się badam. Ale ja nie odpowiadam. Ona dziwnie podekscytowanym głosem mówi, że ostatnio przekłuła sobie uszy u kosmetyczki i boi się, że mogła się zakazić. Nie wiem czemu uśmiecham się. Powód wydaje mi się błahy, ale zazdroszczę jej tego... Zamień się ze mną, proszę…
Na wyniki czekam 4 dni. Po drodze jest weekend, najgorszy i najdłuższy. Niepewność i lęk nie daje spać, męczy, mierzi, nie pozwala skupić się na codzienności. W końcu przychodzi wynik.
Negatywny. Uff.
Zaraz potem obiecuję sobie, że zmienię styl życia. Bo ja igram ze śmiercią, balansuję na jej granicy. Nie dlatego, że lubię adrenalinę, a dlatego, że nie umiem się chronić, dbać o siebie i swoje ciało. Niszczę siebie, jakby ktoś mnie zaprogramował i wgrał system: Zagłada.
Wyznaczam sobie nowy cel - żyć zdrowiej, bardziej świadomie, wyciągać wnioski, nie powtarzać błędów, zatrzymać autopilota, który kieruje mnie do samozniszczenia!
Za kilka lat zobaczę, jak cholernie trudne jest zdobywanie szczytów własnej zmiany...
Comments