Zaglądanie w przeszłość jest trudne, ale tam znalazłam wiele odpowiedzi, jak na przykład tę, dlaczego moje życie kręci się wokół alkoholu.
Wychowałam się na jednej wielkiej zakrapianej imprezie. Z dzieciństwa pamiętam przeróżne okazje do polewania wódki: rocznice, święta, ciocine imieniny, awanse sąsiadów, dzień babci i dziadka. Alkohol lał się strumieniami, otaczał mnie z każdej strony i nie pozwalał o sobie zapomnieć.
Kiedy na jednej z sesji terapeuta powiedział mi, że są ludzie, u których w domu w ogóle nie ma alkoholu, nie mogłam w to uwierzyć. Świat butelek, kieliszków, bełkotu, upadków na ziemię i rozmazanych makijaży był dla mnie czymś naturalnym, zupełnie normalnym. I mimo, że wcale nie lubiłam tego sfermentowanego zapachu, jaki otaczał mnie od najmłodszych lat, ja jednak nurkowałam w nim, czując, że tylko w taki sposób mogę żyć jak w fajnej, kolorowej bajce, gdzie radosny gwar i rozmowy nigdy nie cichną. Byłam jakby zaprogramowana na trzymanie kieliszka w prawej dłoni i już w dorosłości coraz częściej sama sięgałam po różne trunki, nie zastanawiając się głębiej nad tym, czy ja tak naprawdę tego potrzebuję. Podświadomie przyciągałam też ludzi, dla których alkohol był nieodzowną częścią życia, a oni przyciągali mnie. Czuliśmy się, rozpoznawaliśmy, wybieraliśmy z tłumu zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Jak dwa magnesy, których nie sposób zatrzymać. Wyciągaliśmy do siebie ręce i sklejaliśmy się w jednym mocno zakrapianym tańcu. Mieliśmy swoje szyfry, kody. Ktoś, kto imprezował był taki swój, na luzie i cool, a wszyscy inni bardzo szybko lądowali w worku z napisem: nudni sztywniacy. A potem dziwiłam się, dlaczego ciągle jestem częścią obleśnego świata, w którym wygrywa ten, kto najlepiej kłamie, manipuluje innymi, a podchmieleni, śmierdzący piwem faceci lgną do mnie tak, jakbym cała była oblana ich ulubionym trunkiem...
Na terapii znalazłam swoje odpowiedzi i wreszcie zrozumiałam, dlaczego nawet nie chcąc pić alkoholu i tak mnie do niego ciągnęło. Nazwałam też wiele rzeczy po imieniu, byłam w stanie wreszcie spojrzeć z boku na swoją tonącą w alkoholu przeszłość i rozpoznać problem. Bo ja już rozpędzałam się w stronę choroby alkoholowej.
Zanim dokonałam tych jakże szokujących dla mnie odkryć, zanim przyznałam się sama przed sobą, że nie jest dobrze, wróciłam pamięcią do wszystkich tych lat, kiedy miałam jeszcze bardzo mgliste pojęcie o tym, jak może wyglądać nałóg.
Jako nastolatka długo ulegałam wielu stereotypom na temat alkoholu. Myślalam, że alkoholicy to czerwononosy żule sikający pod siebie na ulicy. Musiałam więc przeczytać kilka książek i oczywiście rozebrać ten temat na czynniki pierwsze podczas terapii, żeby zobaczyć, że alkoholizm ma różne oblicza. I tak na przykład ludzie, którzy jeżdżą mercedesami, kierują zespołem pracowników, spędzają święta na Dominikanie mogą też być alkoholikami. Wysokofunkcjonującymi alkoholikami. Ja tak czułam, podskórnie wiedziałam, że każdego może dotyczyć problem alkoholowy, ale musiałam to jeszcze raz usłyszeć od terapeuty i poustawiać sobie w głowie, że jest to bardzo złożona i wielowymiarowa choroba.
A potem zaczęłam się bać, że ja też jestem alkoholiczką!
Bo co, jeśli czasem potrzebowałam na przykład alkoholu do zabawy i rozmów towarzyskich, jeśli sięgałam po butelkę kiedy mi się nudziło, coś świętowałam? To już byłam w grupie ryzyka? Oczywiście, że tak! Bo wcale nie trzeba pić codziennie, wcale nie trzeba pić dużo. Można raz na miesiąc wypić dwa kieliszki wina i już mieć problem! I można oszukiwać siebie, udawać i wmawiać sobie, że wcale nie potrzebuję pić, a tylko lubię. A potem często okazuje się, że tak bardzo lubię, żę jednak muszę.
Ale ja nie chciałam dłużej tak się oszukiwać. Chciałam poznać prawdę. Sprawdzić, czy rzeczywiście mam problem. Terapeuta zaproponował więc, abym zrobiła swego rodzaju próbę kontrolowanej abstynencji. Czas tej próby jest ustalany indywidulanie dla każdej osoby. Może trwać od kilku tygodni do kilku miesięcy. Ja, w oparciu o moje nawyki otrzymałam od terapeuty zalecenie 6 tygodni bez alkoholu. To miała być kompletna asceza. Nie mogłam zjeść nawet cukierka zawierającego śladowe ilości alkoholu.
Ale! Jedną rzeczą jest przejść przez próbę i się nie napić, a druga to obserwacja siebie. Tutaj człowiek rozpoznaje swoje reakcje. Czy potrzebuję w tym czasie się napić? Czy czekam z utęsknieniem na ostatni dzień eksperymentu? A jak się skończy, to czy od razu pobiegnę do sklepu po skrzynkę browara?
Ku mojemu zaskoczeniu nie miałam nawet takich dylematów i sama wydłużyłam sobie czas bez picia z 6 do 8 tygodni. I szczerze mówiąc, było mi z tym super. Poznałam inną siebie. Odkryłam, że nie potrzebuję alkoholu, ba, nawet nie lubię. Miałam przecież potem zamazany świat, poplątany język, wskaźnik paliwa leżał na podłodze.
Bez picia świat był taki wyraźny i mogłam go wreszcie bliżej poobserwować. Diagnoza terapeuty? To nie uzależnienie. Jeszcze!
Bo ja mam świadomość, że chwila nieuwagi, gorszy moment i wpadnę, już na zawsze. Coż, ja będę mieć próbę kliniczną przez całe swoje życie. Wiem, że jestem predysponowana, otagowana, podświetlona na czerwono...

Comments