top of page
Szukaj
Zdjęcie autoraAneta Wrzosek

Determinacja vs. zwątpienie w terapii

Filary terapii według mnie?: motywacja do regularnej pracy nad sobą, zgoda na poznawanie całej prawdy o sobie, determinacja by kroczyć dalej mimo trudniejszych momentów i bolesnych odkryć oraz takie ustawienie życiowych priorytetów i finansów, żeby terapia była fizycznie możliwa, szczególnie jeśli jest długoteminowa.

Tak było u mnie. Myślę, że to właśnie ogromnej determinacji zawdzięczam to, że terapia tak bardzo mi pomogła.


Zaglądanie do mrocznych kawałków mojego wnętrza było trudne, ale takim samym dużym wyzwaniem okazało się dla mnie to, aby utrzymać regularność sesji (cotygdniowe) i abym mogła je opłacać. I tak się stało. Cóż, prawie cała kasa szła na terapię. Oczywiście to nic, że chodziłam w powyciąganych dziesięcioletnich swetrach, przetartych w kroku spodniach, na rzęsy nakładałam stary zbrylony tusz, a w kieszeniach każdej kurtki zrobiły się dziury. Miałam jedne buty na cały rok, które suszyłam na kaloryferze po deszczu, bo musiałam w nich znów wyjść po dwóch godzinach. Często szłam w mokrych. Ale byłam nawet zdziwiona, jak szybko uczyłam się akceptować, że przez jakiś czas rzeczy materialne będą kwestią kompletnie nieistotną. Byłam do tego co prawda przyzwyczajona, bo w dzieciństwie bardzo często czegoś brakowało, a we wczesnej dorosłości chodziłam głodna, bo ciągle tonęłam w debetach i długach nie mogąc wyjść na finansową prostą...Te czasy minęły, ale będąc w terapii znów musiałam maksymalnie na wszystkim oszczędzać, żeby zainwestować w siebie.


Czasem się wściekałam, wykrzykiwałam do męża: "ej co za masakra, nie mam się w co ubrać, chodzę ciągle w tych samych spodniach i nie mam kremu do twarzy!!!" Mąż nie rozumiał o co mi chodzi, mówił: "kup sobie kosmetyki, bez przesady, pieniądze się znajdą". A ja zagryzałam zęby: "nie, może jednak nie… eh, dam radę, w sumie to nic nie chcę, bo w tym tygodniu mam terapię, muszę mieć na to, dam radę bez nowych butów, trudno..."


Terapia była więc priorytetem. Była tak ważna, że cały rytm życia podporządkowałam jej. Wiedziałam, tak mocno czułam, że to będzie największa inwestycja mojego życia, ale taka, która się na sto procent zwróci i przyniesie najlepszą z możliwych nagród. Wiedziałam, ze dzieki niej odzyskam życie, uzdrowię wszystkie popękane kawałki, nauczę się cieszyć sobą. To była największa motywacja, dzięki której byłam w stanie pochylać się dalej nad wszystkimi bardzo trudnymi kwestiami i rozmawiać o bardzo bolesnych przeżyciach.


Sprawdzian dla motywacji...


Niemniej jednak to rozmawianie zdawało się być dla mnie ponadludzkim, ogromnym trudem, tytanicznym wysiłkiem. Rozmowa czasem triggerowała, bolała jak cholera. To był sprawdzian dla mojej motywacji i determinacji. Myślałąm: "czy jestem w stanie to wszytko udżwignąć i iść dalej? Czy znajdę na te trudne odkryci energię i siłę? Ile zniesie mój mózg?"

Bo przecież ja miałam intensywnie myśleć - skąd to się wzięło, co mi to robi, czy to znam. "Poczuj to, dopuść, pozwól sobie, a jak myślisz" - mówił do mnie terapeuta.

Czasem gubiłam się, nie rozumiałam. Ale nie było taryfy ulgowej. To ja miałam znaleźć, odpowiedzieć, bo nikt mi na tacy nic nie poda. Mózg parował, głowa tętniła bólem, nie wiedziałam, czego terapeuta ode mnie oczekuje, a on nie odpuszczał. I te jego słowa: "Szukaj, zapraszam". A ja się tego zdania bałam. Krzyczałam bezgłośnie: "Nie wiem, nie wiem!!!" Bo miało być tak super, a tu znów zdarzał się trudny temat, nie można było sobie pogadać jaka to ja biedna jestem i tyle mi się przydarzyło, albo jaka jestem mądra i świadoma, proszę jak ja rozwiązuję wszystko.

Nie. A do tego były momenty, kiedy ja tak wiele wypierałam, uciekałam, nie chciałam odkrywać, traciłam motywację, chciałam gdziec uciec, schować się pod kołdrę. Zdarzało się że krzyczałam na terapeutę, atakowałam go. A on łagodnym, opanowanym tonem powtarzał: "znowu uciekasz". Zawsze się przy tym uśmiechał. A może mi się wydawało?


Czasem rzeczywiście uciekałam przed tym co mogę odkryć. I wyobrażałam sobie, że terapeuta wie wszystko przede mną. Rozpoznał już problem i mnie tam zapraszał, a ja mozolnie czołgałam się w nieładzie, by dojść do sedna sprawy i już byłam niby blisko…po czym znów słyszałam jego głos: "szukaj dalej". To kłuło, piekło. Jak policzek wymierzony w moją inteligencję emocjonalną. Broniłam się, tupałam nogami. Ja nic nie wypieram!!! Znów jego uśmiech.

I wtedy wstępował we mnie power. Tak jakby coś na zasadzie: "teraz ci pokażę!" Chciałam więc, żeby mój terapeuta był dumny. Żeby wiedział, że nie uciekam, że nie wypieram. Podchodziłam ambicjonalnie i bardzo chciałam udowodnić jaką super klientką jestem. Taką co chce wszystko wiedzieć. I mysłalam sobie: "no ba, ja znajdę te wszystkie odpowiedzi i rozwiązania, wejdę głęboko w te wszystkie problemy. I rozkminię. I porozplątuję!!"

Ha! Dupa, nie zawsze się udawało. Bo tak, terapia to wcale nie jest turniej i zawody. Ja nie miałam być wzorową uczennicą, przygotowaną jak do klasówki. Ja miałam poczuć, zwolnić, oddychać. Motywacja do zmiany i chęć do przepracowywania emocji to nie jest jakiś szybki wyścig. Można być zdeterminowanym, ale trzeba robić to mądrze. Nie w jakimś w dzikim pędzie chcąc wszystko błyskawicznie omówic, przejść i odhaczyć, ale kroczyć w uważności i spokoju. Tylko że wiedzieć to jedno, a zrobić drugie. Zwalnianie, uważne przyglądnie się sobie, głębokie czucie i zaglądanie we wszystkie ciemne zakamarki okazało się o dla mnie niestety o wiele cięższe niż myślałam.


Spirala terapeutyczna


Wtedy przychodziło zwątpienie - że to zwalnianie to tak naprawdę cofanie się i że przecież ja jestem taka zmotywowana, chętna do pracy a wcale nie ruszam do przodu, stoję w miejscu, nic się nie nauczyłam, robię kroki w tył i ciągle przytrafia mi się to samo... Wiele razy miałam takie poczucie. Pracowałam nad sobą jak tytan, terapia wypełniała całe życie, a ja czułam, że kręcę się w kółko, nie robię postępów. Tematy, które omawiałam rok wcześniej nagle kotłowały się po głowie, powracały, męczyły...


A w końcu zrozumiałam, że to zupełnie normalny element procesu zdrowienia! To wrażenie, że stoi się w miejscu a nawet zawraca jest czymś naturalym. Mój terapeuta zawsze mówił, że praca nad sobą jest jak spirala. Ona się kręci i do jej boków przyklejają się fragmenty problemów i trudności. Spirala obracając się zahacza więc o trudne kwestie i wtedy pochylamy się nad nimi. Ale potem trzeba dać spirali sunąć dalej. Po jakimś czasie kolejny bok spirali może dotknąć ponownie problemu, nad którym już pracowaliśmy. Ale! To nie oznacza że stoimy w miejscu. Spirala kręcąc się, powoli, krok za krokiem swym obrotowym ruchem uruchamia nowe strategie i nadaje wszystkim trudnościom nowe znaczenia, nowy odbiór i razem z tym niesie rozwiązania. Za każdym razem kiedy bok spirali dotyka problemu, zostawia na nim nowy koncept i pomoc.


Kiedy zauważyłam swoją spiralę, sama chętnie zaczęłam zawracać do tematów, które już niejednokrotnie przerabiałam, a które jeszcze czasem bolały. Bo wiedziałam już, że nie cofam się w procesie, ale idę do przodu. Znów wtedy towarzyszyła mi silna motywacja by się nie poddać, by cierpliwie uczestniczyć w całym terapeutycznym procesie. Zobaczyłam że każdorazowo odkrywam tam coś nowego, że widzę coś czego nie widziałam wcześniej, a co nagle staje się zrozumiałe. Dostawałam więc naukę, umacniałam siebie. Moja spirala krok po kroku budowała we mnie nowe pokłady siły i determinacji do dalszej pracy! I z tym szłam spokojnie dalej.




12 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Przebodźcowana

Comments


bottom of page