Odkąd otrzymałam diagnozę niepłodności, do mojego życia, mocno już wypełnionego napiętym grafikiem i codziennym stresem w korpo-machinie, doszły jeszcze mocno irytujące mnie wizyty lekarskie. Odkąd dostaliśmy z mężem niepokojące wyniki badań, lekarze mocno przekonowyali żebyśmy spróbowali in vitro. I to już, teraz, zaraz. Przecież nie ma co czekać, zastanawiać się, trzeba działać. A ja traktowałam te pospieszajace rady jak atak na mój wolny wybór. Bo nikt nie pytał mnie o zdanie. Lekarze zachowywali się jak zaprogramowani, jakby ktoś wgrał im w mózg jeden system, który kazał im recytować jedno i to samo zdanie, że muszę iść na zabieg i nic innego mi już nie pozostaje. Ale nikt nigdy nie zapytał, czy ja tego w ogóle chcę.
Tymczasem ja byłam zagubiona, a te dwa krótkie słowa, in vitro, stawały mi jak ość w gardle. Coś mnie blokowało, coś kazało mi przed tym uciekać. Dlaczego miałam tak silny opór przed tym zabiegiem? Nie byłam pewna. Może nie miałam energii, pchającej do przodu motywacji, by zajść w ciążę? Może bałam się niepowodzenia, bo procentowe szanse na to, że zabieg w ogóle się powiedzie były niewielkie? Słuchałam też innych kobiet z problemem niepłodności, kiedy opowiadały mi swoje historie i było mi wstyd, że ja nie mam ich determinacji, nie znałam nazw leków, kolejności i rodzajów procedur. Miałam wrażenie, że rozmawiają w obcym języku, szyfrem. Kiedy dzieliłam się z nimi swoimi wahaniami i mówiłam, że może ja jednak na razie odpuszczę, nie będę biegać już po tych wszystkich lekarzach, odpocznę, przemyślę kilka rzeczy, miałam wrażenie, że one przewracały tylko na mnie swoimi szeroko otwartymi, zdzwionymi oczami. Czułam się inna, dziwna, odstająca od reszty!
Może to wszytko przez tę wciskaną nam od zawsze wizję świata, w której nie wolno nie mieć dzieci, a kobieta bez dziecka to nie jest kobieta? Wyobrażałam sobie, że jestem w oczach innych jak robot, sprzęt, maszyna. Jest jakiś problem, coś nie działa? No to trzeba mnie od razu naprawić, załatać, wysłać szybko na zabieg, przeprogramować i monitorować, dopóki nie pojawi się fasolka. Bo tak nagle przestać chodzić do lekarzy, odpuścić, zrezygnować? Kto to pomyślał, co to za kaprysy?
Na sesji z moim terapeutą panikowałam: "Cholera, coś ze mną jednak jest nie tak... jestem wybrakowana, antykobieca i nienormalna! Ufoludek, odmieniec. I to nie tylko wśród kobiet w ogóle, ale wśród wielu kobiet z problemem niepłodności. Panie terapeuto niech mnie pan naprawia!!!"
Te silne emocje, wszystkie rozterki, wahania, które pojawiały się w mojej głowie w związku in vitro pchały mnie w całym moim procesie terapeutycznym do jakiegoś wyimaginowanego miejsca gdzie nagle, już za chwilę wszystko sobie ułożę i naprawię. Poganiałam samą siebie, beształam sie za to, że mam tyle rozterek. Wymierzałam w siebie wiele ciosów, samobiczowłam się, katowałam: "Ej, kochana, przeciez ty nie masz czasu, pędź bo coś ci ucieknie, zmarnujesz czas, zobacz jaka stara już jesteś. Jak ty chcesz z dzieckiem zdążyć? Stara, spróchniała baba! No to dalej terapeuto - zamknijmy tę terapię, wrzuć na 6 bieg i zabierz mnie tam, gdzie już będę naprawiona. Ja tu rodzić muszę, kiedy ja z tym zdążę?!"
Ale.. czy naprawdę chciałam macierzyństwa? Czy to było moje? Nie wiedziałam. Nie rozumiałam siebie. Krzyczałam: "a jeśli chcę mieć dziecko, ale nie jakoś bardzo? To tak też można!?" Bo ja tak w głębi siebie wiedziałam, że chcę zajść w ciążę. Ale spontanicznie, naturalnie, a nie że bieganie po lekarzach, zabiegi i badania... W mózgu huczało od myśli, kotłowały się we mnie pomiesznae, skonfliktowane motywacje i uczucia...
I kiedy tak nie mogłam odnależć swojej drogi, kiedy tak wszystko wydawało mi sie za trudne, zbyt skompliowane, zbyt ciężki do zniesienia, starałam się przywoływać akceptujący głos, figurę wyrozumiałego Mędrca.
Mój dobry, ciepły, wspierający Mędrzec, którego już nie raz zapraszałam do swego wnętrza, znów pisał do mnie listy. Tym razem był to list do kobiety zastanawiającej się czy chce być matką:
"Aneto! Zatrzymaj się, wrzuć do wielkiego worka lekarzy, rodzinę i inne kobiety starające się o dziecko. Wrzuć tam zegar biologiczny, bo to nie jest twój zegar. On jest nastawiony palcami innych ludzi, którzy dobrali się do jego wskazówek. Zwiąż worek sznurkiem. Teraz jesteś tylko ty, twoje myśli i emocje. Weź w rękę wskazówki i nastaw własny zegar, wsłuchaj się w siebie i swe wnętrze. Wiem co czujesz, wiele z tego co robisz to szykowanie się do macierzyństwa. I nie jesteś gorsza od kobiet które już są matkami ani od tych które robią 10 inseminacji. Jesteś sobą. Dziś chcesz być matką, ale pragniesz to zrobić tak, abyś czuła się w tym bezpiecznie. Chcesz się do tego przygotować w najlepszy dla siebie sposób. Chcesz poukładać w głowie to co budzi lęk. Chcesz ofiarować dziecku siebie w wydaniu najlepszym jakim potrafisz. Dlatego wiem, że nie chcesz się spieszyć. Krok za krokiem chcesz dojść do momentu, w którym będziesz spokojna o siebie. Wiem, że potrzebujesz czasu i wykorzystaj go tak jak pragniesz. Akceptuję ciebie i twoją indywidualną drogę do macierzyństwa."
Płakałam pisząc ten list.
Ten płacz był mi niesamowicie potrzebny. Te chwile, kiedy wylewałam z siebie to wszystko, co wewnątrz mnie mierziło, bolało, okazywały sie bardzo cenne. Wtedy wreszcie mogłam się zatrzymać i zobaczyć co tak naprawdę płynie razem z tymi łzami. Powoli zbliżałam się do prawdy o sobie i do swoich prawdziwych potrzeb w kwestii macierzyństwa. Ale nie byłam gotowa tej prawdy jeszcze do siebie dopuścić. Musiało minąć kilka kolejnych miesięcy, wypełnionych kolejnymi rozterkami.
Fot. Funny_black_bunny
Comments