Motyle w brzuchu odłączają mózg od zasilania. Euforia zakochania zalewa neurony różowo pierdzącą papką. Wszystko jest wtedy takie ach i bardzo och...
Kiedy pojawił się on, Książę z bajki, moje życie stało się nagle kiczowatą widokówką z wakacji pod palmami. I to może być całkiem spoko, jeśli dalej jest się w kontakcie ze sobą i nie zapomina się o swoich granicach. Ale jeśli Nowa Miłość stała się jedynym sensem życia, to mogłam już tylko czekać, aż zatracę siebie i obudzę się w starym skrypcie funkcjonowania. Czyli w takim, gdzie moim życiem zarządzał lęk i wchodziłam w tryb instant. Bo reakcje lękowe zabierały mi chęć do starania się, dążenia. Lęk nie dawał wyjść ze strefy pozornego komfortu. Lęk trzymał mnie w tym co znane i takie swojskie. Nawet jeśli to znane i swojskie było jednocześnie toksyczne lub niszczące. Do tego wszystkie szczere chęci i stawiane przed sobą obietnice brały w łeb, jeśli miałam dostęp do czegoś co pomagało w kilka minut. Systematycznie dopieszczane poczucie, że i tak nic mi nigdy w życiu nie wychodziło, a Książę z bajki i tak mnie pewnie nie kochał, stało się pożywką dla szybkich polepszaczy nastroju. I po co wtedy jakaś trudna i czasochłonna praca nad sobą? Po co ta trudna terapia? Jeśli rozwiązanie wydawało się być w zasięgu ręki, to tak łatwo można było wpaść w magnetyczne pole przyciągania najbardziej zdradliwych, ale jakże mocno świecących błyskotek. Moją błyskotką był clubbing i oczywiście idący w parze z tanecznym beatem, lejący się litrami alkohol. Nocne życie, kolorowe światła, muzyka, śmiech, flirt, taniec z kieliszkiem w ręku, stały się nie tylko ucieczką przed obawą, że mój mężczyzna mnie zrani, ale też przed obawą, że nie jestem w swoim otoczeniu akceptowana. Zachłysnęłam się więc imprezową sobą. W swoim umyśle byłam taka cool. To była moja instant tabletka na lęk. Moja iluzja szczęśliwego życia. Pomalowałam sobie świat różową plakatówką.
Tymczasem terapia, którą rozpoczęłam to przede wszystkim cierpliwość, konsekwencja i determinacja. W pracy nad sobą ważny jest wgląd i gotowość do wejścia w swoje niewygodne kawałki. A co ja zrobiłam? Ja to olałam. Beztrosko zapominając o kolejnych sesjach u terapeuty i odkładając je na bliżej nieokreślone "potem", kroczyłam dalej przez życie ze swoją pokrętną wizją szczęścia.
I można tak uciekać przed samą sobą przez długie lata. Oszukiwać się, że już jest dobrze. A potem łapać się na tym, że ta wielka miłość co miała być na zawsze już przestała istnieć, że bojąc się utraty Księcia i tak go straciłam, a całe życie stało się jednym wielkim chaosem, pędem nie wiadomo do czego i jeszcze ta praca której nienawidziłam!
Ah, praca, kolejny element życia, który zabierał całą radość życia.
Byłam zmęczoną nieszczęśliwą kobietą, słaniającym się na nogach cieniem człowieka.
Codziennie narzekałam i składałam wypowiedzenia, kiedy już zupełnie nie radziłam sobie z napięciem. A wszędzie, w każdej firmie to samo, terminy, raporty, słupki sprzedaży, stres. I oczywiście ucieczka w imprezy. Na zjazdach firmowych alkohol lał się strumieniami i mieszał z cząsteczkami feromonów. Całonocne libacje to był chleb powszedni wyjazdowych szkoleń. Wokół siebie słyszałam ciągle: Pij, wychylaj, siup, nie można odstawać od reszty! No tak, wyłamiesz się, to pewnie znajdą powód żeby cię zwolnić. Zalewały mnie irracjonalne lęki, że zaraz wyrzucą mnie z roboty, no więc co tu poradzić, pić z szefem trzeba. Kierownik wznosił toasty, a następnego dnia na wykładzie wymagał nieskazitelnego skupienia. I jak to zrobić? Pewnie najlepiej nie pić. Tylko że pili wszyscy, więc jak tu odmówić, ja przecież musiałam się wpasować, być super kumpelą, co to z nią można konie kraść, taką cool dziewczyną. To nic, że miałam słabą głowę, to nic że już raz się to dla mnie źle skończyło i obudziłam się naga i wykorzystana na zielonych łazienkowych kafelkach. Wchodziłam to! Inicjowałam nocne szaleństwa.
Bawmy się ludzie!
A potem plułam sobie w brodę. Bo kiedy rano w stojących przy łóżkach kieliszkach błogo syczał Alkazelcer, mój rozmazany świat wirował jak szalony, falowały sufity i podłogi. Miałam wyrzuty sumienia, że znów za dużo o sobie opowiedziałam i pewnie polał się już na mnie hejt cichych obserwatorów. Tonąc w dreszczach, z kacem i bałaganem w głowie obwiniałam siebie, katowałam się za to jak żyję i kim jestem.
I dopiero wtedy, gdy ziemia tak paliła mi się pod nogami, gdy już nie mogłam sama ze sobą wytrzymać, chciałam wrócić na terapię. Ale kiedy zadzwoniłam do gabinetu proszą o termin spotkania z moim terapeutą, pozostało mi tylko słuchać ze łzami w oczach, jak ktoś mówił do słuchawki, że mój psycholog wyjechał z Polski. Na inny kontynent...
Szach mat!
Comments