Było w moim życiu wiele chwil, kiedy czegoś bardzo żałowałam. Wracałam w przeszłość i odnajdywałam tam siebie skuloną w przytulnym kąciku ofiary, gdzie królowało poczucie winy, wyrzuty sumienia, żal i katowanie samej siebie. Że kiedyś nie umiałam stawiać granic, że nie umiałam odmawiać i chronić siebie, że popełniałam głupie błędy, że bezsensownie straciłam kawał życia przerywając terapię na długie 11 lat. Rosło we mnie poczucie dziury w życiorysie, która mogłaby być już od dawna wypełniona pracą nad sobą. Byłam nieugięta w tym chłostaniu siebie. Dzień w dzień uruchamiałam w głowie głos złowrogiego, oceniającego Kata. Wyłączyłam racjonalny odbiór świata i we własnym mózgu znalazłam sobie wewnętrznego oprawcę, który mnie niszczył. Wymierzałam w siebie bezlitosne ciosy, czując się z tym na jakimś poziomie masohistyznie dobrze. Bo w chłoście serwowanej sobie było tak jakoś bezpiecznie, pozostawałam wtedy w swoim znanym skrypcie reagowania. I te rekacje, to mocne katowanie siebie zabierałam ze sobą bardzo często na sesje terapeutyczne.
"Za co siebie tak nienawidzisz?" - takimi pytaniami przerywał moje umartwianie się terapeuta. Jednocześnie pokazywał mi, że te skrypty, które tak szybko zadomowiły się w mojej głowie można przerabiać, zastępować nowym sposobem reagowania, myślenia. A więc mogłam spróbować uruchamiać we własnej głowie pozytywny, akceptujący, czuły, wyrozumiały głos. A jeśli trudno było mi to zrobić, to najpierw mogłam wyobrazić sobie inną osobę, która dawałaby mi jakieś mądre rady. Ćwiczyłam więc powoływanie do życia Mędrca. Zamykałam wtedy oczy i wyobrażałam sobie mistrza Zen, buddyjskiego mnicha albo nauczyciela wschodnich sztuk walki. Ten światły człowiek z wyobraźni stawał się moim przewodnikiem duchowym, oazą spokoju, harmonii i równowagi.
I Mędrzec pisał do mnie wtedy listy. Takie jak ten:
"Aneto, wybaczam Tobie potknięcia, wszystkie Twoje decyzje i wybory. Wybaczam Tobie to, co zrobiłaś i to, czego nie zrobiłaś. Jesteś wreszcie na drodze do prawdy i możesz zmierzyć się z tym, co kiedyś wypchnęłaś w otchłań podświadomości. Ale by do tego dojść potrzebowałaś doświadczyć wielu rzeczy na własnej skórze. To wszystko było Tobie potrzebne, musiało się zdarzyć abyś teraz mogła być tym kim jesteś. Akceptuję ciebie z całym bagażem decyzji i działań. Wiem, że kiedy obserwujesz całą drogę jaką przeszłaś i kiedy spojrzysz na to w jakim jesteś miejscu możesz czuć się z siebie dumna. Chcę tobie powiedzieć że jesteś fajna taka jaka jesteś."
Twój Mędrzec
Im więcej takich listów do siebie samej pisałam, tym bardziej głos Mędrca stawał się moim własnym głosem. A wtedy zaczynałam widzieć, jak narzekanie i katowanie siebie odciąga mnie od postępów w terapii. Dotarło do mnie, że chłostanie siebie i obwinianie za przeszłosć to droga bez wyjścia, to zamknięte koło samozranienia. Moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że to ja sama sprowadzałam na siebie krzywdę, dały mi gwałtownego kopa, siłę i motywację do tego aby zatrzymywać te stare skrypty reaowania i uczyć się nowych strategii. I wtedy szłam jak burza. Aż sama dziwiłam się skąd nagle mam w sobie tyle uporu do pracy nad sobą. Ale właśnie dzięki temu uporowi mocno odbiłam się od dna wyrzutów sumienia i katowania siebie by móc poświęcić się terapii totalnie, całą sobą.
Siła Mędrca w zrozumieniu mechanizmu przeniesienia
Kiedy przystąpiłam do pracy nad sobą już z większą akceptacją siebie, wyrozumiałością Mędrca i nowymi pokładami determinacji jakich nigdy dotąd w sobie nie czułam, zaczęłam traktować sesje terapeutyczne jak coś niezwykle ważnego, wyjątkowego, jak wielkie wyjście. Czekałam na nie jak na uroczystość, występ, show. Odliczałam dni, odrabiałam prace domowe, robiłam notatki. Potrafiłam wstać o 5 rano bo spotkanie już o 6, albo walczyłam z zamykającymi się oczami przed sesją o północy, bo w końcu psycholog mieszkał w innej strefie czasowej. Motywacja high level. Żyłam terapią. Oddychałam nią. A mój terapeuta jawił mi się jako najlepszy człowieki na świecie, traktowałam go jak guru, ale też jak najbliższego przyjaciela, powiernika, opiekuna. Doszłam nawet do etapu tak silnego zachwycania się tym człowiekiem, że tworzyłam nawet w głowie różne scenariusze i obrazy o tym jak on żyje, czy ma rodzinę, jak wygląda jego mieszkanie i gabinet, jaki jest dla innych ludzi... Zawsze był w tych wizjach perfekcyjny. Ideał! Nie mogłam doczekać się kiedy znów siądę przed komputerem by się z nim spotkać. Myślałam wtedy: uzależniłam się? I dlaczego wręcz tęskniłam za terapeutą? Co jest ze mną nie tak?
Tylko że ta faza zachwytu to nie było nic dziwnego, to był klasyczny mechanizm przeniesienia, który, zdarza się często w terapii opartej o wgląd (czyli takiej, w której bardzo istotne dla psychoterapeuty jest pochylenie się nad wewnętrznym światem klienta oraz praca nad uzyskaniem wglądu w jego procesy i mechanizmy psychologiczne). Po prostu przenosiłam wtedy na terapeutę oczekiwania i emocje, które odczuwałam w stosunku do innych osób w swoim życiu. W przeniesieniu sa to zazwyczaj elementy więzi, którymi normalnie obdarza się rodzica, partnera czy rodzeństwo.
Początkowo wstydziłam się tego, miałam wrażenie, że urasta to u mnie do rangi jakiegoś chorego uzależnienia od psychologa, od terapii. Ale wtedy znów wyobrażałam sobie Mędrca, który spokojnie tłumaczył mi czemu tak się dzieje, czemu tak się czuję. Zrozumiałam, że nie ma się tu czego wstydzić, bo to była zupełnie zdrowa i naturalna część mojego procesu terapeutycznego. W zjawisku przeniesienia jest tak naprawdę bardzo duży potencjał, bo wtedy dochodzi się do głębokiej warstwy pracy nad sobą.
Zaakceptowanie tego mechanizmu, przyjęcie go było dla mnie bardzo istotne, kluczowe, bo dzięki temu zrozumiałam, że ten etap umożliwił mi uruchomienie i ruszenie do przodu z kolejnymi tematami w terapii.
Foto: Funny_black_bunny
Comments