Kiedy na jednej z sesji usłyszałam słowo "granice" z ust terapeuty, zabrzmiało mi ono tak bardzo dziwnie, jakbym słyszała je po raz pierwszy w życiu. Wkrótce jednak stało się jednym z przewodnich tematów terapii. Nie ważne jaką kwestię poruszałam i tak ostatecznie pojawiał się temat granic. Każda rozmowa z psychoterapeutą doprowadzała mnie do pytań które napierały na mnie coraz mocniej i domagały się odpowiedzi: Czy ja w ogóle mam granice? Czy stawiam je innym ludziom?
Żeby się tego dowiedzieć, potrzebowałam wrócić do przeszłości, przyjrzeć się sobie samej, sprawdzić dlaczego granice wydają mi się abstrakcją.
W moim domu rodzinnym było wiele tematów tabu, nie rozmawiało się o emocjach, o wewnętrznych potrzebach, o pasjach. Pamiętam też mnóstwo zakazów - tego nie wolno, tak nie wypada, to nieładnie, co ludzie powiedzą. Żyło się tak, aby spełnić oczekiwania społeczne i dopasować się do odgórnie przyjętych norm. Nic według potrzeb, a wiele według utartych schematów.
Wyjeżdżając w świat, na studia chciałam być więc inna, fajna, wyluzowana. Zależało mi, aby myślano o mnie, że jestem nowoczesna, open - minded, otwarta na różności. To wewnętrzne pragnienie przypodobania się miało swoje odzwierciedlenie w tym o czym opowiadałam ludziom. Patrzyłam na ich reakcje i na tej podstawie budowałam swoją samoocenę. Tak jakbym zawsze na pierwszym miejscu poszukiwała uznania u innych, by dopiero na tej podstawie móc zaakceptować siebie. Gdy dostawałam feedback, że moje historie są świetne, czułam, że jestem wartościowa. Jeśli ktoś okazał zdziwienie, było mi wstyd i bałam się, że ludzie się ze mnie śmieją. Gdziekolwiek się nie pojawiłam, bałam się jak odbiorą mnie inni. Bo tak, na bank jestem pośmiewiskiem! Oj kochana, zmień się lepiej, zmień. Z tym przestań, tego nie mów, więcej tego, a tamtego mniej, jeszcze skróć w tym miejscu, przytnij boki, urwij górę, musisz być skrojona na wymiar, pasować do gustów i oczekiwań całej ludzkości!!
I to właśnie wtedy moje granice topniały, rozmywały się, płynnie falowały na morzu braku samoakceptacji. Po omacku, jakby dotykając rękami ścian wchodziłam w relacje, nie wiedząc w którym momencie zaufać sobie, a kiedy mówić stop. Byłam raniona, wykorzystana. Każdy mógł się u mnie poczuć jak u siebie, wejść bez mycia rąk i zdejmowania butów, by potem nadużywać mojej gościnności i robić bałagan. Ja nie sprzątałam, brnęłam dalej w tę kupę śmieci i rzygów pozostawioną przez ludzi na moich otwartych, zawsze miłych i uległych dłoniach!
Chciałam być fajna dla wszystkich! I jechałam jak na autopilocie, który dostałam w pakiecie jako dziecko, że tak właśnie trzeba żyć, że ludzie mogą ze mną robić co chcą, ważne żeby mnie lubili.
Tylko że tak się żyć nie da. Bo prędzej czy później ta cała iluzja bycia lubianą rozpadnie się z hukiem. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zacznie nadużywać i wykorzystywać ten podszyty niepewnością i wstydem głód akceptacji od otoczenia. Kiedy granice nie stoją mocno i chwieją się przy każdym podmuchu lęku przed odrzuceniem, wtedy toksyczność wkrada się przez każdą niepilnowaną szczelinę. Rozrasta się wewnątrz jak chwast, którego potem tak trudno się pozbyć, bo w miejscu tego wyrwanego wyrastają kolejne.
Tak wyglądały kiedyś moje relacje. Przyciągałam do siebie toksycznych ludzi, nieświadomie zapraszałam ich do przekraczania wszystkich granic, które nieudolnie budowałam w swej głowie, by ostatecznie i tak je zburzyć, za każdym razem, kiedy wchodziłam w relacje, w których czułam, że na nic nie zasługuję. Byłam ofiarą, ale byłam też tą od ratowania, tą której życie jest nieważne, potrzeby nieistotne, bo zawsze trzeba kogoś wcześniej zadowolić. Dawałam pozwolenie na to, by w moim wnętrzu pielęgnowane były potrzeby innych. I można było umniejszać moje doświadczenia i problemy, licytować się na nieszczęścia, mówić do mnie: "ej, to co ty czujesz, to jeszcze nic takiego, patrz na mnie, ja mam dużo gorzej od ciebie i to ty mnie ratuj!"
Podczas terapii zobaczyłam, jak wiele z tych toksycznych relacji i tych chwastów, które wyrosły w moim ogródku, jest wynikiem nieumiejętności chronienia siebie. Dowiedziałam się, że przekraczanie granic nie musi być koncertowe, mocne, agresywne. Może być utajone albo przebrane za cierpiącą bidulę, której trzeba pomagać. Bo nawet w komunikatach typu "musisz mi pomóc, tylko ty wiesz jak", chowają się manipulacje. To po prostu podane w różowej kopercie zaproszenie do rozporządzania moim życiem.
I tak oto rozpoczęłam mozolną drogę do przebudowania i zredefiniowania większości swoich relacji. Jak małe dziecko, które dopiero poznaje swoje pierwsze słowa, ja uczyłam się od podstaw odbudowywania nie tylko naruszonych mocno już granic, ale też tworzenia w głowie przekazów, komunikatów chroniących mnie przed czyjąś toksycznością. Bo to od słów i tego co i jak komuś mówię zaczyna się nauka ochrony własnego podwórka.
I tak, by przykładowo uciąć jakiś temat i nie dać sobą manipulować nauczyłam się mówić: "muszę nakarmić teraz kota, "wychodzę do pracy", "idę zrobić więcej kawy".
By się nie tłumaczyć i nie wchodzić w dyskusje uruchamiałam powtarzalność zdartej płyty: "przyjęłam do wiadomości", "nie zgadzam się z tym", "dziękuję, nie skorzystam".
Aby nie dać się zranić, komunikowałam: "nie podoba mi się to, jak mnie teraz traktujesz".
Łatwe? Tak, ćwicząc w domu do lustra lub kamerki w telefonie! Ale by wyrazić te same zdania na żywo - i to pewnym, nie łamiącym się głosem, potrzebowałam wielu długich, mozlonych lat. I ćwiczę do dziś. Bo nawet kiedy już świętowałam, że nauczyłam się pilnować granic i mówić NIE, to i tak czasami łapałam się na tym, że musiałam w swoim pięknym, odgrodzonym już od intruzów ogródku zbierać chwasty, które sama wysiewałam podlewając je obfitym strumieniem tłumaczeń i lękiem o opinie innych.
Fot. Funny_black_bunny
Comments