Wybrakowana, niepełna, pół kobieta - tak kiedyś często mówiłam do siebie, najczęściej zabarwionym złością albo zapłakanym głosem. Nie mogłam mieć dzieci, a wszystkie wokół mnie miały, no a przynajmniej większość. Z jednej strony nie chciałam porównywać się z innymi kobietami, ale robiłam to i tak. Mimowolnie, jak z automatu. Czułam się gorsza od matek. Czułam, że coś wielkiego mnie omija. Owszem, wiedziałam już, że aby czuć się spełnioną kobietą, nie trzeba być matką. Ale przyjmowałam to tylko na rozum. Wewnątrz mnie, tak bardzo głęboko siedziały wpojone mi dzieciństwie hasła, że bez dziecka nie da się być szczęśliwym. I włączał mi się pęd ku ciąży. Jednak w tym pośpiechu wszystko było zagmatwane, tyle sprzecznych emocji, znaków zapytania. Coś blokowało mnie przed marszem do mety, przed tym aby za radą lekarzy spróbować in vitro. Coś mi mówiło: nie rób tego. A z drugiej strony chciałam mieć to co mają matki. Akceptację z zewnątrz. Bo ja tak bardzo chciałam być akceptowana. Zazdrościłam im tak mocno, że aż mnie złościły. Bo spełniały oczekiwania społeczne, których nie mogłam spełnić. Z każdej strony widziałam ciążowe brzuchy, po piętach deptały kolejne pokolenia, już rodziły te młode, co je pamiętam jak sikały w pieluchy, kiedy ja szłam na randkę. Moim koleżankom z pracy bliżej już było do bycia babcią. A ja nic! Odbierałam mnóstwo wiadomości, tu wieści o ciąży, tam narodziny, tysiące fejsbukowych zachwytów, filmików z bobasami. Nie mogłam już na to patrzeć, nie wytrzymywałam tego. Z uprzejmości wysyłałam gratulacje świeżo upieczonym mamom, kiedy sama wściekła ciskałam do kosza kolejny negatywny test ciążowy!
Złość i zazdrość jednocześnie. Wyobrażałam sobie, że kobiety w ciąży dostawały ogromne pokłady ciepła i wsparcia, że babcie i ciocie chuchały i dmuchały na ich brzuchy, podczas kiedy na mój fukały:
A ty niedobry brzuchu, taki pusty, nie noszący nic w środku!
WYWIEZIEMY CIĘ NA GNOJU!
Nie chciałam wtedy mieć brzucha, nie chciałam macicy, nie chciałam być kobietą..
Tak wiele lat dudniły mi w głowie słowa nauczyciela z podstawówki: "dziewczynka staje się kobietą, dopiero wtedy kiedy zostaje matką". Tak jakby te dwie rzeczy były tożsame, kobieta to tylko matka. Totalne brednie!!-powiem dzisiaj. Ale jak mocno siedziało to we mnie, przekonywałam się każdego dnia, kiedy czułam się ułomna, nie mogąc zajść w ciążę. Coś jednak było w moim mózgu nie dograne, jakiś error. Nie chciałam przecież próbować in vitro. W głowie kołatały myśli, czy ja naprawdę potrzebuję być matką? Czy to tylko wchodzenie w potrzeby innych? Gdzie się kończyło ich, a zaczynało moje? Robiło mi się słabo od tych wszystkich pytań.
To była też kwestia środowiska w jakim żyłam. Gdzie nie spojrzałam, kolejni znajomi zostawali rodzicami lub głosili apoteozę rodzenia dzieci. Byłam też świadkiem sytuacji, gdy niektóre matki zwracały się do bezdzietnych: "zrozumiesz jak urodzisz, z dzieckiem już nie jest tak łatwo, co ty możesz wiedzieć, przecież ty się wysypiasz" - tak jakby odkryły jakąś tajemnicę, przekraczały próg, za którym roztacza się świat wyjątkowego zmęczenia, o którym bezdzietne nie mają prawa mieć pojęcia. Całkiem dobrze miało się przeświadczenie, że nie mając dzieci nie masz też problemów i śpisz do południa. A ja wiedziałam, że byli ludzie, którym zdarzyło się zemdleć z przemęczenia w pracy, albo osoby, które nie mogły przespać ani jednej nocy bo zmagały się z przewlekłym stresem, chorobą lub traumą. A wcale dzieci nie mieli. Ale to już nie było dla niektórych istotne. Więc według różnych ludzi byłam beztroską, śpiącą całymi dniami kobietą. A nie, wróć, nie kobietą, niedojrzałą dziewczynką.
I ja na głębokim poziomie karciłam się za to. Bo chciałam być akceptowana. Nawet przez obcych mi ludzi! Dlatego tak ciężko było mi dokopać się do tego, czego sama chciałam.
Zajrzenie do swoich potrzeb i uwolnienie się od oczekiwań społecznych zajęło mi lata terapii. Nie spodziewałam się wtedy, jak mocno wdrukowane w dzieciństwie przekazy mogą zabijać w nas to, co jest nasze własne...
Fot. Funny_Black_Bunny
Comments