Temat kolos na terapii? Branie na siebie odpowiedzialności za czyjeś uczucia! A jakże. Byłam w tym mistrzynią. Ale to zrozumiałe, trenowałam tę umiejętność od dziecka. Tak, jak robi to większość dzieci wychowywanych w rodzinach z problemem alkoholowym. Dzieci dostają wtedy w prezencie na święta odpowiedzialność za dorosłych, u których ta umiejętność zaginęła razem z innymi uczuciami wyższymi wypalonymi przez alkohol. Na dziecko czekają dwa wyjścia. Czy będzie szło w kierunku śmierci, czy też przyjmie na siebie strategie, które pozwolą mu przetrwać? Ja długo wybierałam drogę ku własnemu unicestwieniu, ale zwracałam się też ku drugiej opcji, którą potem dziarsko realizowałam w życiu dorosłym. ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA CZYJEŚ EMOCJE.
Bałam się ludzi, bałam się wyrazić własne uczucia, potrzeby, bałam się mocniej odezwać, krzyknąć, bo oni mogą się obrazić, oni mogą przestać mnie lubić. A jeśli ktoś się na mnie gniewał, myślałam, że chce mnie wymazać ze swego życia, że już jestem znienawidzona, nie zasługująca na czyjąś dobroć. Skasowana. Dla mnie ludzie byli więc biali albo czarni. Przyjaciel albo wróg. Lubi mnie albo nienawidzi. Jeśli na mnie raz krzyknie to znaczy, że to koniec...
Tymczasem na terapii zrozumiałam, że nikt nie jest zaprogramowanym robotem. Zauważyłam, że jest tyle pośrednich stopni w relacjach, odcieni szarości. Ktoś się może na mnie chwilowo złościć, a potem nadal uważać za wspaniałą osobę. A jeśli ja wybuchnę złością, nie stracę tej osoby na zawsze. Dla niektórych to normalne, dla mnie to było odkrycie roku! Serio.
I jednym z najcenniejszych momentów w terapii był ten, kiedy zobaczyłam, że krok po kroku rozwijam w sobie nowe umiejętności i udaje mi się nie przyjmować na siebie czyichś emocji. Czyli tak naprawdę udaje mi się wychodzić z roli przypisanej do trójkąta dramatycznego. Ta rolą był tutaj toksyczny Ratownik, bo ja chciałam tak jakby ratować ludzi przed samą sobą.
W terapii uczyłam się więc, by w relacjach z ludźmi okazywać zrozumienie, ale nie czuć się już winną, że ktoś czuje przy mnie, to co czuje. Uczyłam się jak zareagować na ewentualny płacz, agresję, żal, oskarżenie, nie zarzucać się czyimś bólem, nie brać na siebie czyjegoś lęku. Potrzebowałam przede wszystkim zadbać o siebie, nie tracąc przy tym otwartości na samopoczucie innych. Ale właśnie to miała być otwartość, a nie ugłaskiwanie, branie odpowiedzialności, czy ratunek. Więc mogłam sobie mówić: "wyobrażam sobie, że jej/jemu jest ciężko, ale to nie mój kawałek. Słucham, współczuję, okazuję zainteresowanie i gotowość do pomocy, ale też zachowuję dystans." Bo nie muszę pomagać zawsze i wszystkim. Nie muszę angażować się całą sobą w problemy innych, wyciągać na siłę z bagna, brać na siebie rolę zbawiciela, albo nie spać po nocach, spalać własną energię na zamartwianie się czyimś życiem. Zawsze byłam empatyczna, ale z tej empatii płynnie przechodziłam w ratowanie, w porywy serca, że moją rolą jest pomoc, bo inaczej sobie tego nie wybaczę!
Dzięki pracy nad sobą w terapii zrozumiałam, że ten kawałek ratownika we mnie wcale nikomu nie pomaga, a do tego unieszczęśliwia i mnie. Dzień po dniu pozbywałam się więc tej samozagłady. Bo to była samozagłada, kiedy brałam za dużo na siebie. Uczyłam się chronić swoją harmonię, wzmacniałam siebie. Zaprzyjaźniałam się też z czekaniem, braniem oddechu, nawet w bardziej banalnych sprawach.
Kiedyś na przykład nie potrafiłam poczekać z odpowiedzią na mail, telefon, bałam się, że ktoś na bank się obrazi jeśli nie oddzwonię natychmiast. Nie umiałam ochronić swej przestrzeni. I kiedy zobaczyłam co mi to robi, jak mnie to ciągnie w dół, wtedy krok po kroku uczyłam się nowych strategii.
Dawałam więc sobie czas na rozważenie co chcę i jak chcę powiedzieć, dawałam sobie przestrzeń do tego, by pomilczeć, dawałam sobie czas na ochłonięcie z emocji i z gwałtownych reakcji, by potem już na spokojnie móc słuchać innych ludzi, pytać ich, lub coś ze swojej strony zaoferować.
Polubiłam też zdanie, którym na jednej z sesji podzielił się ze mną terapeuta, by wypowiadać je, gdy ktoś znów zacznie zapraszać mnie do roli toksycznego Ratownika. Mogłam mówić wtedy:
"ZOSTAWIAM CIĘ Z TĄ EMOCJĄ. Napijmy się teraz herbaty"
A potem, jako wisienkę na torcie, dostałam jeszcze od terapeuty zadanie do wykonania. Abym powiedziała komuś coś DOSADNIE. Ależ to było wyzwanie! Challenge życia. Zbierałam się z tym długo, przełamywałam. Aż w końcu całkiem odważnie powiedziałam koleżance:
Ale PIEPRZYSZ bzdury, ale GŁUPOTY gadasz!!!
Przestała mnie lubić? O nie. Jesteśmy w relacji do dziś. Relacji, w której nie boję się już być sobą.
"It’s none of your business"
Branie odpowiedzialności za czyjeś emocje nie było jedyną kwestią związaną z przyjmowaniem przez mnie roli toksycznego ratownika.
Pewnego dnia usłyszałam na sesji stanowczy głos terapeuty: "It’s none of your business" (tak, powiedział to do mnie po angielsku, brzmiało dosadniej). Musiałam usłyszeć te słowa, żeby uświadomić sobie jeszcze jedną ważną rzecz. Że ja rozciągałam tę moją toksyczno-ratowniczą misję na coś więcej. A więc chciałam ratować ludzi aż do tego stopnia, że aż próbowałam chronić ich przed jakąś wielką życiową porażką lub bólem. A to skutkowało tym, że czasem wchodziłam z buciorami w nie swoje sprawy!
Tak, tak, kurde, wtrącałam się. Oczywiście, że zawsze w dobrej wierze, ale nie zauważałam, że czasem próbowałam uszczęśliwić na siłę, nieproszona, nie pytana. Mnie pomogło? To tobie na pewno też!
Chciałam ratować ludzi przed popełnianiem błędów, uchronić przed nieszczęściem, zadbać o nich, pomóc odnaleźć słuszną drogę. Co mi to dawało? Co chciałam osiągnąć? Może wydawało mi się, że mam misję i jeśli komuś powiem, nie rób tego, to on naprawdę zrobi tak, żeby wszystko mi się zgadzało? Może żyłam w iluzji myśląc, że zmienię kogoś, albo pomogę mu wykreować lepsze życie? Bo wtedy będę czuła się ze sobą lepiej, wiedząc, że zrobiłam dla innych coś dobrego? Że uratowałam i uchroniłam, że to dzięki mnie?
Nie, nikt nie będzie słuchał mnie i moich rad jeśli tego nie chce. Ja sama nie znosiłam, kiedy ktoś mówił mi co mam robić i radził niby z dobrego serca i troski. To dlaczego czasem chciałam w taki sam sposób “uszczęśliwić” innych? No, bo robiłam tak z automatu. Bezrefleksyjnie powtarzałam wgrany mi kiedyś schemat.
Ale! Można przełamać ten skrypt. Jeśli naprawdę chcę komuś pomóc, to po prostu muszę posłuchać, co mówi do mnie druga osoba, co jest jej potrzebne, a czego nie chce? Jeśli potrzebuje wsparcia, to wtedy "dobra rada" wcale nie jest wsparciem.
To co pomaga? - wystarczy być obok, okazać serdeczność i zrozumienie, ale nie naprawiać. Zostawić, puścić to i iść własną drogą. Pozwolić ludziom żyć jak chcą nawet jeśli wydaje mi się, że popełniają błędy i będą cierpieć. Bo to są ICH błędy. Ludzie dorośli są odpowiedzialni za siebie, za to co robią i nie moja w tym rola by ich na siłę z ich własnej ścieżki zawracać.
IT'S NONE OF MY BUSINESS!
Comentários