Ze złością mi do twarzy!
- Aneta Wrzosek
- 25 lis 2023
- 4 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 27 gru 2023
Najtrudniejszą drogą jaką przeszłam w terapii była nauka wyrażania złości. To na tej drodze zawracałam najczęściej. Tu miałam najwięcej zmagań, wewnętrznych przepychanek.
Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy ja w ogóle umiem wyrażać złość? Uczyłam się tego kiedy zaczynałam terapię i zmagałam się z bólem po gwałcie. Uderzałam wtedy wielkim dmuchanym młotkiem w krzesła symbolizujące moich oprawców. Ale potem i tak wróciłam do wyuczonych reakcji, do upychania tej emocji głęboko w trzewiach.
W dzieciństwie nie wolno mi się było złościć i pokazywać aktywnie emocji. Więc w późniejszych latach życia notorycznie broniłam się przed krzykiem, ściskałam wszystko w sobie, tłamsiłam w brzuchu, zawiązywałam w gardle.
Podczas jednej z sesji terapeuta zachęcił mnie abym znów poćwiczyła uwalnianie złości, ale tym razem tak z czuciem, prawdziwie, bez skrępowania. Usłyszałam też, że w ćwiczeniach wyrażania złości chodzi o to, że mogę po prostu zobaczyć jak się ze złością czuję, pozwolić złości płynąć i pobyć z nią, zatrzymać się przy niej, przyjrzeć się jak ona się rozwija. A mogę robić to na przykład waląc pięścią w stos kartek na stole. To tylko niegroźne ćwiczenie, nie żadna konfrontacja z inną osobą, która dostanie ode mnie ciosy. Nie, to tylko stos papieru, więc nic się nikomu nie stanie.
Tymczasem ja w przerażeniu zerkałam na mojego terapeutę, niemiłosiernie wstydząc się tych ćwiczeń, bojąc się pokazać jakiekolwiek gesty, miny, ruchy. Cała sztywniałam. Ah, jak ja tego strasznie nie chciałam, ociagałam się, wykręcałam ciało na bok, spuszczalam głowę. Krzywiłam się: "eh, no ale po co te ćwiczenia ciągle, może później, kiedyś..."
Terapeuta był jednak nieustępliwy, zadanie miało być zrobione i koniec. Nie było taryfy ulgowej, jeśli chciałam przepracować inne tematy, musiałam najpierw zacząć od wyrzucenia z siebie mocno zablokowanej złości. Tu trzeba było wykrzyczeć to, co dotąd niewykrzyczane. Zbierałam się w sobie przez dobrych kilkanaście minut, żeby wydać z siebie choć jeden dźwięk. Mój głos skrzypiał, zacinał się, gardło zaciskało się zamiast rozszerzać. Moje ciało było mocno wygięte w pałąk. Nie wiedziałam jak się złościć! Do tego w głowie rozgościł się bardzo silny lęk, który towarzyszył mi od dziecka. Lęk, że jeśli coś wykrzyczę, to pewnie sobie zaszkodzę, kogoś stracę. Bo jeśli okażę złość, to On na pewno się więcej nie odezwie, Ona na pewno się obrazi, Oni nigdy już nie przyjdą tu!
Za to umiałam krzyczeć na siebie samą, wewnętrznie, po kryjomu, bezgłośnie, systematycznie skręcając wszystkie swoje wnętrzności.
Kiedy w końcu odważyłam się uderzać w stos papieru, czułam się dziwnie, tak jakoś nieswojo, sztucznie, a nawet idiotycznie. To było takie nie moje, jakby od kogoś pożyczone, nieprawdziwe.
Ale zaraz potem poczułam ją! Olbrzymia fala złości szła prosto z brzucha. W mięśnie ręki, dłoni i w końcu w struny głosowe. Uderzałam w kartki tak mocno i tak gwałtownie, a przy tym ryczałam jeszcze jak lew, że aż zrobiło mi się słabo, a z ust kapała mi ślina.
Ulga... Taka, jakiej chyba nigdy w życiu nie czułam!
I wtedy pomyślałam: " Ok, poszło! No to walę. Walę teraz we wszystko!"
I tak oto zaczęłam ćwiczyć uwalnianie złości samodzielnie, w domu. Ale coś mnie znowu blokowało, trzymało mnie za rękę, nie dawało mięśniom uderzać tak mocno, jak robiłam to na sesji. Pisałam wtedy mnóstwo maili do terapeuty, takich jak ten:
"Złość mi jeszcze nie wychodzi. Bardzo chciałabym mieć z nią kontakt, świadomość ciała i psychiki w momencie jej odczuwania. A ja się wciąż boję, że złość wymknie mi się spod kontroli, nie będę wiedziała jak nią sterować
Po naszej ostatniej sesji kilka razy czułam złość i chciałam ją ze sobą zostawić, poznać ją. A ona mi się tak szybko wymyka. Zanim zdążę się jej przyjrzeć bliżej i pobyć z nią dłużej, ona szybko ucieka w oceniajace myśli: 'a może w tej sytuacji nie za dobrze czuć złość' albo 'jeśli poczułam dużą przyjemność z napływającej złości to czy tak ma być?'...Mnóstwo wątpliwości i niepewności, martwienie się o to, czy ja się dobrze złoszczę. Dlaczego tak mi na tym zależy, aby złościć się 'w poprawny sposób'? Nadal sklejam złość z podłością, mam w sobie przymus, by być dobrą, życzliwą, przyjazną, pozbawioną negatywnych emocji. Więc kiedy czuję złość, katuję siebie za to, że jestem agresywnym oprawcą. Czuję, że złość jest emocją gorszą od innych, z gruntu niepoprawną, brudną, absolutnie nie mogącą mieć miejsca.
Wiem, że mam poczuć samą złość, bez jej oceniania. Ale tak trudno to zrobić! Włazi we mnie poczucie winy, a złość się kumuluje i rozsadza kręgosłup. Czuję wtedy rosnący w brzuchu balon, niewygodny, bolesny, ściskający od środka, wykręcający wszystkie narządy, powodujący mdłości i przenikliwy niepokój, jakbym nie mogła znaleźć sobie miejsca. Cała drżę, mam wrażenie, że zwariuję, że wyskoczę w kosmos...
I w końcu złość się ulewa, ale w niekontrolowany sposób. Kończy się na rzucaniu laptopem o ścianę. I co przychodzi po chwilowej uldze? Ha, no oczywiście poczucie winy, bo nie dość, że się brzydko złościłam, to jeszcze zniszczyłam nieodwracalnie drogie przedmioty!"
Praca ze złością była długim, trudnym procesem. I kiedy tak krok za krokiem uczyłam się ją uwalniać, powoli zaczynałam też rozumieć to, co terapeuta pokazywał mi poprzez te wszystkie ćwiczenia i zadawane prace domowe. A mianowicie jak ważna w terapii, w pracy nad sobą jest praca z ciałem, taka całościowa, na wielu poziomach.
Wyrzucanie z siebie głęboko upchanych emocji to jedno, ale dotarło też do mnie, że to tylko część całego procesu. Bo to, co było dla mnie zawsze najtrudniejsze do wykonania, to takie prawdziwe zatrzymanie, świadomy oddech, skupienie, bycie w danej chwili. Bez pędu i odhaczania punktów z check-listy. Zrozumiałam, że jeśli nauczę się słuchać swego ciała w postoju, we współpracy z oddechem, wtedy dopiero zrobię w terapii kolejny kroku do przodu!
I wtedy przyszedł czas na kolejne ćwiczenie, które pokazał mi mój psychoterapeuta, a do którego bardzo, bardzo długo dojrzewałam. Aż w końcu je pokochałam. Nie wiedziałam nawet czy ma fachową nazwę, nie interesowało mnie to wtedy. Cieszyłam się, że mogę je po prostu wykonywać. Ćwiczenie polegało na wizualizacji ciepłej kuleczki powoli rozgrzewającej ciało od środka, po to aby puściły wszystkie napięcia, by rozluźniły się mięśnie, abym mogła być ze sobą w najgłębszym kontakcie.
Siadałam wtedy wygodnie, zamykałam oczy, nie zwracałam uwagi na upływający czas. Wyobrażałam sobie jak kula ciepła przypominająca małe rozgrzane słoneczko wchodzi w moje ciało i rozgrzewa kolejno wszystkie narządy, żołądek, płuca, serce, mózg, kończyny i twarz. Wizualizowałam sobie, że nurkuję w gorącej pomarańczowej kąpieli, zatrzymuję w sobie błogość, która rozlewa się na wszystkie zmysły. Czułam ciepło na skórze, na opuszkach palców, w małżowinie usznej, w klatce piersiowej, w brzuchu. Chłonęłam całą sobą. Czułam jak zwolniony oddech i zatrzymanie się na wizji ciepłego, wędrującego po organizmie słoneczka krok po kroku wprowadzało mnie w spokój, ukojenie.
I wtedy wreszcie usłyszałam samą siebie. Zrozumiałam, co mówiło do mnie ciało i czego najbardziej potrzebowało...

Fot. Funny_black_bunny
Comments