Wielokrotnie dotykałam w terapii takich tematów, gdzie całe moje ciało wyło jak wóz strażacki i krzyczało do mnie: nie wchodź tam, zwariowałaś!? Nie zaglądaj tam! Nie otwieraj tych drzwi! Tak działo się też wtedy, kiedy wracałam do czasu dzieciństwa. Bo mimo hamujących mnie sygnałów z ciała, ja brnęłam jakby pod prąd, chcąc wiedzieć coraz więcej i więcej. Ale jednocześnie bardzo broniłam się przed zaglądaniem do obrazów z przeszłości. W takich momentach traciłam głos. Zupełnie. Nie mogłam wypowiedzieć całego zdania. W gardle coś chrypiało, wychodziły ze mnie połamane dźwięki, słowa przerwane piskiem, tchawica jak zardzewiała rura, gardło jak wytarty zawias
Czemu to się działo wtedy, kiedy udawałam się w podróż do lat dziecięcych? Bo tam czekała trauma, która świadomie jeszcze nie odkryta, już uparcie próbowała wydostać się z odmętów pamięci i stanąć przede mną w całej swej okazałości. Odpychałam ją, a jednocześnie chciałam podać jej rękę. Miałam w sobie mnóstwo sprzeczności, pomieszanych motywacji, a trauma siedziała we mnie i dawała o sobie znać w zupełnie randomowych sytuacjach. Wyobrażałam sobie wtedy, że jestem ze szkła lub porcelany, delikatna i osłabiona. Chodziłam cała skulona, bałam się ludzi. Wystarczył jeden podmuch nieżyczliwości, czyjeś niewygodne pytanie, kogoś na mnie złość, a rozsypywałam się na drobne szklane kawałki.
Traciłam też głos ze strachu o to, że jeśli na sesjach z terapeutą dokopię się do dziecięcych traum, to potem zostanę z nimi zupełnie sama. Budził się we mnie silny lęk, który kazał mi snuć scenariusze, że mój terapeuta na pewno nagle zaginie bez śladu i nie stawi się na sesję, wpadnie pod metro, dostanie udaru, umrze na zawał! Wiedziałam, że nie poszłabym do nikogo innego. Kto by mnie tak dobrze zrozumiał i mi pomógł!? Lęk pochłonął mnie tak mocno, że co kilka dni w ogóle nie miałam głosu. Kiedy musiałam mówić, mówiłam szeptem.
W końcu odważyłam się zajrzeć i powrócić tam, gdzie moje ciało od dawna było. W dyskomforcie i w bezgłośnym krzyku małej dziewczynki. To nie była jeszcze moja największa trauma jaką miałam odkryć, ale coś, co mocno mnie do niej przybliżało. To było wspomnienie powitań i pożegnań. Z dorosłymi mężczyznami. Minęło tyle lat, a ja wciąż nie mogłam pozbyć się obrzydliwego smaku na języku, zapachu śliny. To paskudne uczucie wracało do mnie jak bumerang przez wiele lat. Wystarczyło, że przypomniałam sobie wszystkie korytarze, przedpokoje, gdzie następował rytuał powitań i pożegnań, a moje ciało przechodził dreszcz obrzydzenia. I ten smród nie przetrawionego alkoholu.
- Wypluj to po prostu! - stwierdził pewnego dnia mój terapeuta.
To była ważna sesja. Postawiłam wtedy przed sobą miskę, żółtą plastikową. Miałam w nią napluć i wyrzucić z siebie to, co tak bardzo mnie brzydziło.
Długo gapiłam się na to naczynie. Nie mogłam spojrzeć w oczy terapeucie. Powracał wstyd, a lęk znów zabierał mi głos. Uciekałam całą sobą, broniłam się jak mogłam. Czułam, że nie dam rady. Myślałam: No jak to, mam tak pluć przy terapeucie? Jak ja będę wyglądać? Jak to wyjdzie? To takie osobiste, takie wstydliwe.
W tamtym momencie nie miałam już głosu, nie mogłam wypowiedzieć słowa. Czułam zimny pot na czole i dłoniach. Było mi słabo. Bojąc się że zemdleję, zbierałam się mocno w sobie, walczyłm z ogarniającymi całe ciało dreszczami. Tak bardzo było mi zimno, tak źle. W brzuchu ścisk, napływ nagłych mdłości. Tak jakbym miała zwymiotować. O nie! Przed terapeutą? Nie, nie, nie. Kilkakrotnie ocierałam czoło. A terapeuta czekał, cierpliwie, bez słowa, kątem oka widziałam tylko jego łagodną twarz, troskę. Mijały długie minuty. Chciałam pluć, chciałam wyrzucić to z siebie. Ale coś mnie blokowało. Wykrzywiałam się, skręcałam ciało, krzyżowałam nogi, zaciskałam pięści. Wtedy poczułam jak się pocę, jak gorąca fala wybucha w policzkach. Nie mogłam. To było zbyt trudne..
A wtedy przez moje konwulsje przebił się głos się terapeuty, który zaczął imitować głosy, które słyszałam w dzieciństwie: "no przywitaj się, podejdź bliżej, no nie uciekaj"...
To był właśnie ten bodziec. On był mi potrzebny. Głos powrócił. Zaczęłam głośno krzyczeć! Ryczałam jak lew. To był wrzask. Z przekleństwami! I mnóstwo mojej ślina! Plułam tym! Prosto w miskę. TFU!!!!!!
Żółte plastikowe naczynie stało się na chwilę twarzą tamtych mężczyzn z dzieciństwa. Plułam na nich, nienawidząc tych dorosłych mężczyzn, próbujących załatwić swoje niedopięte potrzeby, wyładować swoje chore wizje na tym grzecznym dziecku, które przecież nic nie powie...
Precz z łapskami!
Precz z oślizgłą, napuchniętą od wódki twarzą!
To było ważne oczyszczające doświadczenie. Do tego przyniosło ze sobą wiele odpowiedzi. Szczególnie tych dotyczących mojej seksualności. Bo był w moim życiu długi okres czasu, w którym nie potrafiłam znaleźć swojej prawdziwej drogi do spełnionej cielesności. Myślę więc, że to dlatego, że wiele lat nie odróżniałam własnych chęci i potrzeb od tego, co było pokłosiem niechcianej, obrzydliwej, obcej wydzieliny na moim ciele i przymusu spełniania czyichś żądzy. Czasami wstydziłam się nawet swoich pragnień i dawałam sobie wmawiać, że coś robię źle albo nie tak jak ktoś sobie wymyślił, że powinnam robić.
Pamiętam wiele takich sytuacji, w których przepraszałam, że mam na coś ochotę i pozwoliłam innym siebie oceniać. Tak jak kiedyś, gdy jeden z moich znajomych po wspólnie spędzonej nocy, oświadczył rano przy filiżance kawy, że to co robię nie jest ok, nie przystoi, nie pasuje do kobiety. Przybrał pozę najmądrzejszego na świecie uczonego i prawił jak z ambony. Po tym jak w nocy zrzucił ze mnie ciuchy, rano dał sobie prawo do rozebrania mojej psychiki na czynniki pierwsze. I zdiagnozował. On wiedział, jaki ja mam problem, i że w ogóle jakiś mam, on znał moje motywacje, on to właśnie rozgryzł! I teraz będzie mnie pouczał i doprowadzał do porządku. Tak jakby jego tam nie było, tak jakby on w tym nie uczestniczył. Albo tak jakby on mógł, a ja nie. Tylko jemu wolno!
Wtedy nie umiałam nic powiedzieć, nie wiedziałam że mogę, brałam wszystko na siebie, bo inaczej on przestanie mnie lubić!!
Do dziś nie jestem pewna, czy on mnie celowo krzywdził czy też bezrefleksyjnie zrobił użytek z patriarchalnego przyzwolenia na gardzenie kobietami. Ja ze strachu godziłam się na to, bo nie wiedziałam jak i kiedy postawić granice i się ochronić. Zamrażałam się, przeczekiwałam, milczałam, a on to wykorzystywał. Nie miałam wtedy świadomości, że to jest rodzaj przemocy, że to slut-shaming. Nie wiedziałam wtedy, że mogę wyrazić swoją złość, kiedy stał przede mną, cały dumny, pewny swoich bredni. Nie potrafiłam wyjść. Bałam się go. Bałam się wielu mężczyzn. Oddawałam im władzę. Miałam wszechobecny obezwładniający lęk przed odrzuceniem...
Sesja z terapeutą, podczas której naplułam na przemocowców z przeszłości pozwoliła mi dojść do miejsca, w którym nie tylko zrozumiałam, jak wchodzenie w toksyczne relacje z mężczyznami było blisko połączone z doświadczeniami z dzieciństwa, ale też w końcu uwolniłam swe prawdziwe potrzeby. Potrzeby, które wreszcie nie były przysłonięte oczekiwaniami patriarchalnego świata. Odzyskałam nie tylko głos w gardle, ale też głos do wyrażania prawdziwej siebie.

Fot. Funny_black_bunny
Bình luận