Nie znoszę czekać. W niepewności, w napięciu, w rozważaniu możliwych scenariuszy. Bo wciąż nie umiem inaczej. Czekanie na czyjąś decyzję, na jakiś wynik, na odpowiedź to u mnie od razu stres, nerwowe chodzenie w kółko po domu, spocone dłonie, gorszy sen. Jeśli coś nie zależy ode mnie, jeśli nie mogę zrobić nic więcej ponad to, co już zrobiłam, a jedyne co pozostaje, to tylko czekać, rozpadam się na kawałki. To mój ciągle bardzo aktywny element, trigger, coś nad czym pracuję, ale wciąż tak mocno we mnie żyje i pokazuje jak trudnym jest dla mnie tematem. Bo jeśli nie wiem na czym stoję, to jest to dla mnie chyba nawet trudniejsze niż kiedy dowiem się czegoś co jest cholernie bolesne. Niepewność gorsza niż najgorsza prawda? Tak, bo kiedy patrzę na swoją przeszłość, po chwilach najstraszniejszego bólu, znajdowałam w sobie pokłady nieznanej mi wcześniej siły.
Na co teraz czekam? Na wyniki badań. Tak bardzo niedawno kilka bliskich sobie wydarzeń i spotkań rozwaliło mnie emocjonalnie. Mój głęboko schowany lęk przed chorobą i przykuciem do szpitalnego łóżka wylazł ze mnie ze zdwojoną siłą. Pisałam o tym, przerabiałam sobie, wygadałam się przyjaciołom i na blogu. Poczułam się lepiej. Poczułam spokój o siebie.
Przynajmniej tak mi się wydawało!
A życie powiedziało: Sprawdzam.
Tak szybko? W tym samym miesiącu? Jak to?
Jak to losie?!
A tak to! Bo to jest właśnie to, co wyniosłam z terapii. Życie będzie zaskakiwać i sprawdzać, będzie boleć, tarzać w problemach albo niepewności. One się nie kończą. Bo przecież to ja, to co we mnie i jak ja sobie będę radzić jest tym czego się nauczyłam, tym, co niosę dalej ze sobą.
Staram się jak najlepiej, by we wszystkie życiowe niespodzianki wnosić nową siebie, tą, która uruchomi nowe sposoby radzenia sobie, a nie rolę ofiary i panikę. Ale jakie to jest trudne! Jak czasem jeszcze z automatu zdarza mi się wskoczyć w moje stare, krzywdzące mnie samą reakcje. Rozmowa z lekarzem rodzinnym, który postraszył rakiem, uderzyła w najcieńszą strunę, która we mnie jednak wciąż mocno drga. Lęk i panika zabrały mi kilka dni życia.
Ostatecznych wyników nadal nie ma, jeszcze kilka testów, jeszcze kilka badań, jeszcze dwa tygodnie.
Jeszcze czekam, jeszcze niepewność, ale po czterech dniach wygrzebałam się wreszcie ze swojej dramy. Jestem w punkcie, który pomaga przetrwać, wrócić do spokoju, być w dniu dzisiejszym, oswoić niepewność. Zrobiłam reality check. Dziękuję mój (były) terapeuto za pokazanie mi tego. Dziękuję za moc reality check-u!
A czym jest mój reality check? (celowo kilkakrotnie powtarzam ten zwrot, bo ma niesamowitą moc!) Co teraz słyszę w swojej głowie?:
zostaw i puść martwienie się tym, że nieprofesjonalny lekarz przerzucił na ciebie jakieś swoje lęki i swoje własne kawałki
zostaw i puść czytanie o chorobach w internecie, bo nagle zaczniesz mieć wszystkie
zmien lekarza rodzinnego
zostaw i puść czytanie od nowa swoich wyników. To tylko wyniki pierwszych badań
nie masz jeszcze ostatecznej diagnozy
a jeśli okaże się, że ją dostaniesz, będziesz się leczyć i korzystać z najnowszych osiągnięć medycyny
a teraz żyj, oddychaj, ćwicz, spaceruj, ciesz się naturą - jakkolwiek kiczowato to brzmi
czekanie ma swoje plusy. Ah, jednak!! Są wtedy rzeczy, które mogę zatrzymać. Są sprawy które mogę odłożyć na bok. Jest to co było mi potrzebne, a to co znów wymknęło mi się z rąk. Znowu zwalniam, wtapiam się w naturę. Widocznie wcześniej nie zwolniłam tak, jak tego głęboko potrzebowałam
Znów idę na spacer!
Nie wiem co napisać. Wizja choroby jest streszcza. Lęk robi wtedy turn on... Ale dziękuję za ten post. Cieszę się, że go napisałaś Anetko. Mocno tuIę 🫂🩵🩵🩵